Happy News – Seoksu Market

2010
Seoksu Art Project,  Anyang,  Korea Południowa

2011
Miejsca i ludzie, Muzeum Okręgowe, Bydgoszcz

Pani Yang Bok-Ran prowadzi na targu Seoksu sklepik z suszonymi rybami „Busan Dried Fish“ od 25 lat. Mieszka w raz z mężem w Uijeongbu i dojazd do pracy z domu codziennie zajmuje jej jedną i pół godziny. Jej ulubionym kolorem jest różowy, a ulubionym daniem jest zupa z marynowanej kapusty Kim Chi Jigae. Jej szczęśliwym numerem jest jedynka. Wszystkie jej dzieci założyły własne rodziny. Jest dumna z posiadania sześciorga wnuków. Pani Yang Bok-Ran lubi gotować i robi własne Kim Chi i Odeng (placki z ryby), ktore uzupełniają ofertę Busan Dried Fish Shop. Najlepiej sprzedającym się towarem w sklepie pani Yang są rybki Myol-chi (suszone anchois do piwa).

To fragment gazety o ludziach pracujących na targu Seoksu, która powstała latem 2010. Spędziłam je w Anyang, mieście w Korei Południowej, biorąc udział w projekcie SAP 2010. Organizatorzy projektu pragnęli wziąć w obronę starą dzielnicę Anyang – Manan Gu, przeznaczoną przez władze miasta do wyburzania w ramach modernizacji. Na tym miejscu mają powstać lśniące wieżowce i szerokie estakady.

Targ Seoksu to niewielkie, ciche, skromne miejsce, nie przypomina zatłoczonych, gwarnych koreańskich bazarów. Powoli wyludnia się w związku z planami przebudowy. W pustych, pozostawionych przez kupców sklepikach umieścili swe pracownie artyści. Dzięki temu mogliśmy z bliska obserwować życie targowiska. Seoksu jest jak duży dom. Panuje tu swojska i przyjacielska atmosfera. Wszelkie działania odbywają sie wspólnie na wąskich uliczkach targu: krojenie produktow, kiszenie kapusty kimchi, lepienie ttok – ciasteczek ryżowych i gotowanie. Domem są też stragany – kupcy spędzają w nich tyle czasu, że praca jest właściwie stylem życia a nie etatem. Właściciele sklepów przebywają w nich na 24 godziny na dobę. Praktycznie żyją w sklepach – tu przygotują i jedzą posiłki, przyjmują rodzinę i przyjaciół, oglądają telewizję, a nawet śpią. Czasami trzeba zdjąć buty, żeby wejść do środka, bo właściciele, jak w domu, spędzają większość czasu na podłodze. Na targu jest mnóstwo barów i restauracji. Wszystko tu jest inne niż w Polsce, ciekawe: zupełnie inne smaki, bogactwo wyboru ryb czy owoców morza. Siedzenie na podłodze, wspólne grillowanie na stole, zabawy przy kieliszku wywołują uczucie bliskości. Nikt tu nie będzie głodny, a dania są na każdą kieszeń. Niektóre bary są tak małe, że do wyboru są tylko dwie zupy i trzeba zamówić taką samą dla całego stolika. Zaprosiałam do udziału w projekcie koreańską artystkę Jooyoung Lee. Chciałyśmy oddać domową atmosferę Seoksu i postanowiłyśmy wypytać kupców o dobre wiadomości z kilku ostatnich lat i zapisać je w formie gazety. W ten sposób miałyśmy nadzieję zaangażować kupców w pozytywną aktywność, zbliżyć ich do mieszkańców dzielnicy, dac im pretekst do kontaktu, rozmowy. Ja chciałam się dowiedzieć więcej o życiu prywatnym Koreańczyków. Codzienność w innych krajach bardziej mnie interesuje niż piękno krajobrazów czy zabytki. Koreańczycy są bardzo skromni i trudno namówić ich na zwierzenia. Najłatwiej było im mówić o rodzinach, z których są bardzo dumni. Przeprowadzaniem wywiadów i przygotowaniem tekstów zajęła się Jooyoung, a ja opracowałam gazety graficznie. Mimo że nauczyłam się alfabetu koreańskiego, praca nad stronami gazety była bardziej rysowaniem niż pisaniem, te odmienne od naszych litery mają dla mnie ciągle więcej abstrakcyjnego piękna niż przekazu informacji. Gazeta wyszła nam trochę plotkarska, więc cieszyła się dużym wzięciem. A ja uczę się koreańskiego, żeby następnym razem móc osobiście porozmawiać na targu w Seoksu.

Dorota Podlaska, 2010

 

(…) W rok po „wietnamskiej” wystawie w Kordegardzie, Dorota Podlaska znalazła się na innym targowisku – Seoksu w Anyang koło Seulu. Spędziła tam trzy miesiące w ramach rezydencji artystycznej Seoksu Art Project 2010. Specyfiką tego programu pobytów twórczych było umieszczenie artystów i urządzenie im pracowni w przestrzeni starego koreańskiego bazaru – zamiast w sterylnej przestrzeni artystycznej instytucji. Za taką konstrukcją rezydencji stało utopijne pragnienie wprowadzenia sztuki w tzw. prawdziwe życie i, vice versa, skonfrontowanie prawdziwego owego życia z (prawdziwą) sztuką. Utopia ta w znacznej mierze się spełniła. Artyści żyli i pracowali pomiędzy kupcami z targowiska – ci zaś, podobnie jak artyści, żyli na targowisku, bo koreański kupiec właściwie nigdy nie wychodzi ze swojego sklepu. Takie okoliczności były wyjątkowo sprzyjające dla Doroty Podlaskiej, artystki dobrze czującej się poza instytucjonalnymi murami sztuki, zorientowanej na codzienność i subtelną materię bezpośrednich międzyludzkich relacji. W dodatku, na koreańskim targu te relacje budowane są przede wszystkim podczas wspólnych posiłków; kombinacja biesiad, sztuki kulinarnej, rozmów i opowieści jawiła się jako wymarzone tworzywo artystycznych operacji Podlaskiej. W Anyang artystka wydała gazetę o życiu bazaru. Zebrała w niej zasłyszane na targu historie i zilustrowała je obrazami. Przyjęła dwa założenia. Po pierwsze gazeta publikowała tylko szczęśliwe wiadomości. Po drugie została wydana po koreańsku. Tu dochodzimy do postawionego na początku pytania. Dlaczego malarka z Polski chce uczyć się koreańskiego? Oczywiście, potrzeba zapisania kolekcji opowieści w języku w jakim zostały opowiedziane, to poważny powód do nauki – ale nie jedyny.

Pobyt na rezydencji w 2010 był trzecią wyprawą Doroty Podlaskiej do Korei Południowej. Artystka pisze koreańskim alfabetem, uczy się mówić, ogląda pasjami koreańskie filmy. Zapytałem o jej ulubiony. Poleciła mi „Memories of murder” Joonho Bonga (2003). To historia prowincjonalnych policjantów, którzy tropią seryjnego mordercę; ofiarą zbrodniarza padają młode kobiety. Mroczna tragikomedia rozgrywa się w scenerii koreańskiej wsi. Jest opowieścią o porażkach, człowieczych słabościach i o bezradności ludzi, którzy nie potrafią wykonać swojej misji – nie są w stanie pokonać zła, które wydaje się tyleż nieuchwytne, co nieusuwalne. W tym filmie jest więcej melancholii niż napięcia i dużo zadumy nad paradoksalną kombinacją piękna i niedoskonałości świata.

Czy to właśnie ta melancholia i nuta zaprawionego absurdalnym humorem fatalizmu przyciąga Podlaską do Korei? A może to uprzejmość i uważność Koreańczyków, którzy uśmiechają się i zawsze można liczyć na ich pomoc? Ich pragmatyzm? Smak koreańskiego jedzenia? Fakt, że w Korei nie jada się w pojedynkę i nikt nie zamawia dań tylko dla siebie, lecz wszystko co znajdzie się na stole przeznaczone jest do podziału między biesiadników? Dorota Podlaska jest doskonale świadoma obcości koreańskiej kultury i takich jej poziomów, do których nie dotrze i których nigdy nie zrozumie. Wygląda jednak na to, że ta obcość również ją pociąga – być może nawet najbardziej ze wszystkiego. Przy całej swej fascynacji Koreą, Podlaska wie, że nie mogłaby tam żyć. Wówczas przecież Korea przestałaby by być „tam” i stała by się „tu”. Między wierszami sztuki Podlaskiej, odczytać można przekonanie, że „życie jest gdzie indziej”. U Milana Kundery, który napisał tę frazę, w jej melancholii pobrzmiewała nuta tragedii. Melancholia jest ważną kategorią również w sztuce Doroty Podlaskiej, z tą różnicą, że u niej w tym zdaniu kryje się nadzieja. Jeżeli życie jest gdzie indziej, to dlaczego nie wyprawić się właśnie „tam”? Jej sztuka staje się rodzajem kartografii emocjonalnej; praktyka artystyczna przypomina kreślenie mapy, a narracja staje się dziennikiem podróży. W tych wyprawach fizyczne odległości są sprawą względną i drugorzędną; tam i z powrotem, Finlandia i Warszawa, codzienna podróż do pracy, i podróż na Wschód, wietnamska enklawa w środku Polski, i bazar w sercu Anyang. Życie jest gdzie indziej, więc Dorota
Podlaska właśnie „tam” jest.

Stach Szabłowski

tekst do katalogu wystawy Miejsca i ludzie, Muzeum Okręgowe Bydgoszczy